Jestem zapaloną rowerzystką. Przez cały okres gimnazjum, liceum i studiów dojeżdżałam codziennie do szkoły na rowerze, a weekendami dodatkowo wybierałam się ze znajomymi na dłuższe wypady za miasto. Przez kilkanaście lat życia, najmocniejszymi obrażeniami, jakie mi się przytrafiły wskutek kolizji rowerowych, były zdarte dłonie i kolana. Aż przyszedł czas przedmaturalny, kiedy zdarzyło mi się wziąć udział w wypadku, właśnie jadąc rowerem.
Mój pierwszy wypadek komunikacyjny z obrażeniami ciała
Była połowa kwietnia, pogoda jak złoto – słońce, ciepło, bezwietrznie. Żal siedzieć w domu i zakuwać do matury, więc wyprowadziłam z garażu rower i postanowiłam dotlenić trochę mózg. Jak to w środku tygodnia, przed południem, ulice w mieście prawie puste, więc zamiast chodnikiem, pokusiłam się o jazdę po ulicy. Drugi mój błąd tego dnia (pierwszym było nie wzięcie kasku). Jadę więc po równiutkiej nawierzchni, lekko z górki, więc licznik pokazuje już prędkość prawie czterdziestu kilometrów na godzinę. I nagle na ulicy pojawia się ona – dziewczę w wieku około trzynastu lat, nieświadomie wkroczyła prosto pod mój rozpędzony rower. Za mało czasu, żeby wyhamować. Impet uderzenia był tak duży, że wylądowałam dwa metry dalej. Zapytacie, jak bardzo się połamałam i jak duże odniosłam obrażenia ciała w wypadku komunikacyjnym. Złamałam tylko jedną kość. Nosową. Od razu zabrali mnie na SOR, zszyli mi nos i wysłali do domu.
Całość zakończyła się na prawdę szczęśliwie. Biorąc pod uwagę okoliczności, mogłam połamać się znacznie bardziej. Ja natomiast zdobyłam tylko dożywotnią szramę i garba na nosie, po pół roku poddałam się operacji prostowania przegrody nosowej, a na maturę poszłam z niebieskimi szwami na nosie. Co ciekawe, dziewczynce absolutnie nic się nie stało. Ot i takie szczęście.